Niedaleka
przyszłość.
To był
mój pierwszy nocny dyżur w szpitalu. Zostałam przydzielona do doktora Mariana Olszewskiego,
chirurga ogólnego, wraz z moją koleżanką ze studiów – Ewą. Dwunastogodzinną
zmianę zaczęłam punktualnie o dwudziestej w czwartkowy wieczór. Do szpitala
wbiegłam zdyszana, nieomalże spóźniona. Zmieniając ubranie na szpitalny
fartuch, próbowałam uspokoić oddech i walące serce. Do Olszewskiego, czy jak go
nazywano pośród stażystów „Krakena”, nikt nie odważyłby się spóźnić. Było to
bowiem równoznaczne z byciem poniżanym, przez wszystkie godziny pod jego
władzą, dłużące się w nieskończoność.
Niestety
moje sześćdziesięciosekundowe spóźnienie nie pozostało niezauważone. Pokornie
wysłuchałam tyrady na swój temat, kątem oka rozglądając się po izbie przyjęć.
Jak na razie nie dostrzegłam żadnych szczególnych przypadków, jedynie złamanie,
paskudne oparzenie i obrzydliwa postać grypy. Ewa opatrywała właśnie drugi z
przypadków. Lekko się zmartwiłam; w głębi ducha liczyłam, że mój pierwszy dyżur
będzie bardziej zaskakujący. Po kilku minutach odesłał mnie do zajęcia się
pacjentami. Zanim jednak zdążyłam podejść do pierwszego z nich, wszyscy
usłyszeliśmy ryk karetki w momencie gdy zadzwoniły nasze pagery.
Gdy
wybiegliśmy przed budynek, z karetki właśnie wyciągano nosze. Sanitariusz
szybko wymieniał szczegółowe dane, jak gdyby znał je na pamięć, informując nas
tym samym o stanie pacjenta. Truchtaliśmy, pchając łóżko w stronę budynku.
Tomasz
Janiszewski, lat sześćdziesiąt osiem. Rowerzysta, potrącony przez ciężarówkę nieomalże
pod samym szpitalem. Powinien już nie żyć – przemknęło mi przez myśl. Dopiero
gdy odsłoniliśmy koc termiczny, którym przykryto go na miejscu zdarzenia,
dotarło do mnie – on tak jakby już był martwy. Z jego brzucha wystawało
dwanaście rowerowych szprych.
Zacisnęłam
zęby. Kraken był jak zwykle opanowany – wydawał klarowne instrukcje, które bez
zająknięcia wykonywałam. Ewa nie wytrzymała; wybiegła z urazówki, dłonią
zasłaniając sobie usta. Szprychy zastały usztywnione i zabezpieczone;
pacjentowi na chwilę obecną nie groziło wykrwawienie, ale jak najszybciej
musiał trafić na stół – nie było wiadomo, jak rozległe są obrażenia. Nagle
wszystkie maszyny znajdujące się w pomieszczeniu zaczęły wydawać złowieszcze
dźwięki. Zawał – podpowiedział mi
cichy głosik, pełen niedowierzania. Olszewski, zauważył to już wcześniej, stał
właśnie w gotowości z defibrylatorem. Odskoczyłam od pacjenta, który na
szczęście po drugim porażeniu zaskoczył.
Sala
została już zamówiona. Biegliśmy na blok operacyjny, modląc się w duchu, abyśmy
zdążyli na czas. Olszewski wydał polecenie abym mu asystowała. Naturalnie, w
dniu dzisiejszym wolałby w tej roli Ewę, ale nikt nie chciał na sali stażysty,
który nie ma mocnego żołądka. Gdy przygotowywaliśmy się do operacji, jedna z
sióstr przyniosła prześwietlenie, po czym poinformowała nas, że pacjent jest
już przygotowany. Doktor ani myślał pokazać mi zdjęcie. Mruknął jedynie do
siebie coś niezrozumiale, po czym z uniesionymi, sterylnie czystymi dłońmi, plecami
otworzył drzwi, wchodząc na salę. Wzięłam głęboki oddech i postąpiłam tak jak
on.
Moja
bytność na sali ograniczała się do trzymania ssaka. Nie to jednak było
najważniejsze. Najważniejsze było to, że w ogóle się tu dostałam.
Operacja
okazała się dużo dłuższa niż mogłam się spodziewać. O wiele więcej organów
zostało uszkodzonych, niż wynikało z wstępnych przypuszczeń Mariana. Nogi
bolały jak diabli, a i oczy dawały o sobie znać, nieprzyzwyczajone do tak
ostrego światła, które doktor, jakby na złość, ustawił tuż przede mną.
Tuż po
godzinie dwudziestej czwartej pan Tomasz ponownie miał zapaść. Pomimo naszych
usilnych starań, tym razem nie udało nam się przywrócić jego rytmu zatokowego.
Kraken miał dla mnie kolejny sprawdzian tej nocy. Miałam ogłosić zgon.
– Czas
śmierci… – zaczęłam z ciężkim sercem – …dwudziesta czwarta pięćdziesiąt sześć.
Wyszłam
z sali, ściągając rękawiczki i walcząc z sobą. Spojrzałam w ostre światło aby
tylko się nie rozpłakać. Sterylną szczoteczką raz po raz maltretowałam swoje
dłonie, aby tylko zapomnieć o bólu który rozkwitał w mojej duszy. Po chwili
dołączył do mnie Olszewski, przydzielając mi kolejne zadanie – miałam
powiadomić bliskich pana Tomasza.
Opuściłam
blok, zupełnie wypompowana. Skierowałam swe kroki do poczekalni, ściągając po
drodze czepek, o którym wcześniej zupełnie zapomniałam. Wcisnęłam go do
kieszeni spodni, po czym pchnęłam drzwi. W środku było kilka rodzin; jedne
trzymały się na uboczu, inne w większych grupach, wspierając się wzajemnie.
Wszyscy oczekujący, jak na skinienie magicznej różdżki, wstali gdy tylko
przekroczyłam próg. W ich oczach malował się niepokój. Każdy z osobna oczekiwał
wieści, w duchu modląc się o te dobre.
– Kto z
państwa czeka na informację o panu Tomaszu Janiszewkim?
Podeszła
do mnie młoda kobieta, nie wyglądająca na wiele straszą od mnie; za rękę
ściskała mężczyznę, w podobnym wieku. Serce zaczęło mi ciążyć; miałam wrażenie
jakby zamieniło się w wielką betonowa kulę, która zaraz pociągnie mnie na dno
rozpaczy. Odwróciłam się lekko; nie myliłam się – za przeszkloną szybą stał
Olszewski, tylko czekając na moją porażkę. Wzięłam głęboki oddech, nie chcąc
dać mu takiej satysfakcji. Cichym głosem przekazałam kobiecie okropne
wiadomości. Z każdym słowem jej oczy coraz bardziej wypełniały się łzami. Gdy
skończyłam, powiedziała jedynie krótkie dziękuję, po czym ukryła twarz w połach
koszuli swojego partnera. Gdy wychodziłam, rzuciłam im jeszcze jedno
spojrzenie; on głaskał ją po włosach, szepcąc coś do ucha.
Marian
rzucił mi zawistne spojrzenie; nie sądził, że podołam. Odesłał mnie na ostry
dyżur, informując, że on idzie się położyć i gdyby spotkało nas coś
poważniejszego niż szycie, mamy go natychmiast wzywać. Po drodze przetarłam jedynie
oczy, nie zwracając większej uwagi na głód, czy pragnienie.
Kolejne
kilka godzin spędziłam na szyciu i sprzątaniu wymiocin. Po głowie wciąż
odbijało mi się usłyszane wcześniej „dziękuję”; było ono zdecydowanie ostatnią
rzeczą, której się spodziewałam. Po izbie krzątała się jeszcze Ewa, momentami
sam Olszewski, a także rezydent ortopedii, zajmujący się wszystkimi złamaniami
i zwichnięciami. Ten miał zdecydowanie najcięższą robotę.
Ponownie
tej nocy zadzwonił pager. Wybiegłam przed szpital, jednak karetka wciąż była w
drodze. Na dworze panował straszny ziąb, dlatego też przebierałam z nogi na
nogę. Zerknęłam na zegarek – dochodziła czwarta trzydzieści nad ranem. Dopiero
ta czynność uświadomiła mi jak bardzo jestem wyczerpana. Karetka gwałtownie
podjechała pod same drzwi. Na noszach, które z niej wyciągnięto znajdował się
malutki chłopiec, co najwyżej pięcioletni. Nie pomyliłam się; mały Piotruś miał
zaledwie cztery latka.
Jego
malutkie usteczka były całkiem sine. Poza tym, wyglądał jak gdyby słodko spał.
Emocje wzięły górę. Takie małe dziecko było dla mnie kompletnym szokiem; cała
moja niewielka wiedza zdawała się kompletnie wyparować. Nic nie przychodziło mi
do głowy; nawet najdrobniejsza sugestia. Byłam otępiała, dopiero krzyk
sanitariusza sprowadził mnie do pionu. Drżącymi rękoma przyłożyłam zimny
stetoskop do białej skóry na piersiach chłopca. Gdy zdałam sobie sprawę z tego,
iż nie słyszę kompletnie nic, zamarłam. W słuchawkach panowała głucha cisza, a
ja nie byłam w stanie się ruszyć. Nie byłam w stanie uratować tego dziecka.
Do gabinetu
momentalnie wpadł Olszewski. Gdy zobaczył w jakim jestem stanie momentalnie
odsunął mnie od noszy.
– Wynoś
się – wychrypiał po chwili. Wyrwana z otępienia, chwiejnym krokiem wyszłam z
pokoju. W głowie mi tętniło, czułam się, jakbym zaraz miała się przewrócić i
już nigdy więcej nie wstać. Gdzieś w tyle głowy, niczym mantrę, słyszałam
zdanie wypowiedziane przez Krakena. Zastanawiałam się co miał na myśli; czy
jedynie tamten moment, czy też w ogóle szpital. Wolnym krokiem skierowałam się
w stronę dyżurki, celem zdobycia jedynej rzeczy, która była w stanie w tej
chwili, choć trochę postawić mnie na nogi.
Włączyłam
ekspres, w międzyczasie spłukując sobie twarz zimną wodą. Poczułam się odrobinę
lepiej, choć i tak marzyłam jedynie o tym aby znaleźć się w ciepłym łóżku.
Tęsknym wzrokiem spojrzałam na stojącą nieopodal kanapę, tłumiąc w sobie
pragnienie położenia się na niej i zamknięcia oczu, choćby i na głupie pięć
minut. Czajnik elektryczny zaczął lekko się kolebać, po czym buchnął parą i
lampka informująca o podgrzewaniu wody zgasła. Byłam tak rozkojarzona, że
kompletnie zapomniałam o przygotowaniu mieszanki; zdałam sobie z tego sprawę
dopiero w momencie gdy zanurzyłam usta w słodkim wrzątku. Zdezorientowana
smakiem, spojrzałam do wnętrza naczynia – płyn był przeźroczysty. Westchnęłam,
kierując się do umywalki, gdzie wylałam ciecz Już miałam nasypać do kubka dwie
łyżeczki zmielonej kawy, gdy usłyszałam rozdzierający krzyk wzywający pomocy.
Nieomalże
instynktownie wybiegłam z dyżurki kierując się w stronę hałasu, który nagle
ucichł, tak niespodziewanie, jak się zaczął. Niestety w szpitalu zazwyczaj nie
był to dobry znak. Krzyk ponowił się, przez co udało mi się dotrzeć do jego
źródła. Pan Karol leżał bezwładnie na szpitalnym łóżku, dłonie trzymając w
okolicy serca; mężczyzna był jedynie na obserwacji po pierwszym zawale. Jednak
to nie on krzyczał, był to inny pacjent z którym dzielił salę .
– Pani musi
mu pomóc! – krzyknął do mnie, gdy tylko przekroczyłam próg.
W tym
momencie, do sali wpadła jednak z pielęgniarek, również wezwana przez pana
Romana. Badam puls pacjenta, ale nie jestem w stanie wyczuć co jest nie tak.
–
Wezwijcie Olszewskiego! – krzyczę, gdy sinusoida staje się dziwnie
nieregularna. Migotanie komór, przebiega mi przez myśl. – Wezwijcie Olszewskiego!
– ponawiam swoją prośbę, tym razem głośniej.
– Ale
doktor teraz operuje – odparła, wybiegając. Masaż serca wykonuję nieomalże
automatycznie; moje ruchy są płynne i wyćwiczone. Biorę głęboki oddech, starając
się zebrać myśli.
– Ile
jest już nieprzytomny? – pytam drugiego pacjenta.
– Nie
wiem – odpowiada zdenerwowany w momencie, w którym pielęgniarka przybiega z
defibrylatorem. Oddech mi przyspieszył; spojrzałam na nią przerażona, jakby ponownie
prosząc o to, żeby wezwała pomoc.
– Na co
czekasz, Nadziejo? – ponagliła mnie. – Wiesz, że nie ma wiele czasu!
– Ale
ja jeszcze nigdy tego nie robiłam! – krzyczę, ona jednak zapewnia mnie, że mi
pomoże. Biorę głęboki wdech, wysłuchując podpowiedzi siostry; przykładam
„łyżki” w odpowiednich miejscach na ciele pacjenta. Strzelam; czuję dziwne
mrowienie na całym ciele.
Niemożliwe,
żeby wystrzelił do tyłu – przebiega mi przez myśl, na ułamek sekundy przed
uderzeniem głową o posadzkę. Ogarnia mnie wszechobecna ciemność.
– Czas zgonu… Piąta zero siedem.
Bardzo podoba mi się Twój styl. Taki lekki i w ogóle. Czytało się szybko, ale sam sens rozdziału nieco mnie zasmuca. Bo tak naprawdę nie zauważamy tego, jakie ci wszyscy pracujący w szpitalach lekarze przeżywają piekło każdego dnia. Pacjenci umierają na stole lub po prostu jest już za późno. Aż szkoda mi się ich robi... Patrząc na umierającego człowieka na pewno nie jest przyjemnym uczuciem i dlatego jestem pod wrażeniem, jak to wszystko oddałaś. Naprawdę. Padam na kolana przed twoimi zdolnościami.
OdpowiedzUsuńIntryguje mnie końcówka. Może to ja nie zrozumiałam, ale w sumie nie wiadomo, kto zginął. W przedostatnim akapicie jasno stoi, że kobieta uderza głową o posadzkę. Pytanie tylko, kto zginął - bohaterka czy mężczyzna potrzebujący pomocy?
Już nie mogę doczekać się kolejnego rozdziału.
Pozdrawiam, dodaję do obserwowanych, Wellesie.
w-klatce-zmyslow
Dziękuje niezmiernie za miłe słowa. Ten rozdział miał być taki odrobinę melancholijny, skłaniać do myślenia i oddawać dwojaki charakter pracy w szpitalu. Cieszę się, że udało mi się go przelać na papier.
UsuńW zasadzie, trochę miało tak być, ale w rozdziale znajduje się pewna sugestia co do tego, kto umarł. Spójrz na tytuł i przeczytaj go DOSŁOWNIE.
Co do kolejnego rozdziału - na tym blogu publikuje głównie miniaturki, lub krótkie serie; wpisy pojawiają się niezwykle nieregularnie. Jeśli jednak interesowałoby Cię opowiadanie spod mojej klawiatury, zapraszam na hogwart-memories - link znajduje się u góry strony.
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam gorąco.
Ojejku jakie to cudne !
OdpowiedzUsuńJak obiecałam zajrzałam też na tego bloga. Nie przypuszczałam, że tak mnie zaskoczysz. Pozytywnie oczywiście. Domyślałam się, że będzie to dobre, ale nie że aż tak. Na prawdę brak słów.
Fajne jest to, że umiesz pisać na tak różne tematy. Wpasować się w każdą sytuację i oddać przy tym to, co najważniejsze. Ja chyba tak nie potrafię.
Co do konkretnie tego rozdziału - najlepszy. Matko to jest tak cholernie dobre, że aż nie wiem, co napisać. W taki prawdziwy i jednocześnie smutny sposób ukazuje to co się dzieje w szpitalach. W tak krótkim opowiadaniu potrafisz skłonić do refleksji i głęboko poruszyć.
Końcówka to po prosu mistrzostwo. Niby dwuznaczna i chwilę zajeło mi zrozumienie wszystkiego, a kiedy dotarł do mnie sens tytułu zwyczajnie zaniemówiłam.
Arcydzieło.
Anita.
Ja zaniemówiłam, gdy przeczytałam ten komentarz. Naprawdę, zbyt wysoko mnie cenisz. Mimo wszystko, niezmiernie dziękuje :)
UsuńPozdrawiam gorąco,