środa, 27 marca 2013

Nadzieja umiera ostatnia [3/12]


Niedaleka przyszłość.

To był mój pierwszy nocny dyżur w szpitalu. Zostałam przydzielona do doktora Mariana Olszewskiego, chirurga ogólnego, wraz z moją koleżanką ze studiów – Ewą. Dwunastogodzinną zmianę zaczęłam punktualnie o dwudziestej w czwartkowy wieczór. Do szpitala wbiegłam zdyszana, nieomalże spóźniona. Zmieniając ubranie na szpitalny fartuch, próbowałam uspokoić oddech i walące serce. Do Olszewskiego, czy jak go nazywano pośród stażystów „Krakena”, nikt nie odważyłby się spóźnić. Było to bowiem równoznaczne z byciem poniżanym, przez wszystkie godziny pod jego władzą, dłużące się w nieskończoność.
Niestety moje sześćdziesięciosekundowe spóźnienie nie pozostało niezauważone. Pokornie wysłuchałam tyrady na swój temat, kątem oka rozglądając się po izbie przyjęć. Jak na razie nie dostrzegłam żadnych szczególnych przypadków, jedynie złamanie, paskudne oparzenie i obrzydliwa postać grypy. Ewa opatrywała właśnie drugi z przypadków. Lekko się zmartwiłam; w głębi ducha liczyłam, że mój pierwszy dyżur będzie bardziej zaskakujący. Po kilku minutach odesłał mnie do zajęcia się pacjentami. Zanim jednak zdążyłam podejść do pierwszego z nich, wszyscy usłyszeliśmy ryk karetki w momencie gdy zadzwoniły nasze pagery.
Gdy wybiegliśmy przed budynek, z karetki właśnie wyciągano nosze. Sanitariusz szybko wymieniał szczegółowe dane, jak gdyby znał je na pamięć, informując nas tym samym o stanie pacjenta. Truchtaliśmy, pchając łóżko w stronę budynku.
Tomasz Janiszewski, lat sześćdziesiąt osiem. Rowerzysta, potrącony przez ciężarówkę nieomalże pod samym szpitalem. Powinien już nie żyć – przemknęło mi przez myśl. Dopiero gdy odsłoniliśmy koc termiczny, którym przykryto go na miejscu zdarzenia, dotarło do mnie – on tak jakby już był martwy. Z jego brzucha wystawało dwanaście rowerowych szprych.
Zacisnęłam zęby. Kraken był jak zwykle opanowany – wydawał klarowne instrukcje, które bez zająknięcia wykonywałam. Ewa nie wytrzymała; wybiegła z urazówki, dłonią zasłaniając sobie usta. Szprychy zastały usztywnione i zabezpieczone; pacjentowi na chwilę obecną nie groziło wykrwawienie, ale jak najszybciej musiał trafić na stół – nie było wiadomo, jak rozległe są obrażenia. Nagle wszystkie maszyny znajdujące się w pomieszczeniu zaczęły wydawać złowieszcze dźwięki. Zawał – podpowiedział mi cichy głosik, pełen niedowierzania. Olszewski, zauważył to już wcześniej, stał właśnie w gotowości z defibrylatorem. Odskoczyłam od pacjenta, który na szczęście po drugim porażeniu zaskoczył.
Sala została już zamówiona. Biegliśmy na blok operacyjny, modląc się w duchu, abyśmy zdążyli na czas. Olszewski wydał polecenie abym mu asystowała. Naturalnie, w dniu dzisiejszym wolałby w tej roli Ewę, ale nikt nie chciał na sali stażysty, który nie ma mocnego żołądka. Gdy przygotowywaliśmy się do operacji, jedna z sióstr przyniosła prześwietlenie, po czym poinformowała nas, że pacjent jest już przygotowany. Doktor ani myślał pokazać mi zdjęcie. Mruknął jedynie do siebie coś niezrozumiale, po czym z uniesionymi, sterylnie czystymi dłońmi, plecami otworzył drzwi, wchodząc na salę. Wzięłam głęboki oddech i postąpiłam tak jak on.
Moja bytność na sali ograniczała się do trzymania ssaka. Nie to jednak było najważniejsze. Najważniejsze było to, że w ogóle się tu dostałam.
Operacja okazała się dużo dłuższa niż mogłam się spodziewać. O wiele więcej organów zostało uszkodzonych, niż wynikało z wstępnych przypuszczeń Mariana. Nogi bolały jak diabli, a i oczy dawały o sobie znać, nieprzyzwyczajone do tak ostrego światła, które doktor, jakby na złość, ustawił tuż przede mną.
Tuż po godzinie dwudziestej czwartej pan Tomasz ponownie miał zapaść. Pomimo naszych usilnych starań, tym razem nie udało nam się przywrócić jego rytmu zatokowego. Kraken miał dla mnie kolejny sprawdzian tej nocy. Miałam ogłosić zgon.
– Czas śmierci… – zaczęłam z ciężkim sercem – …dwudziesta czwarta pięćdziesiąt sześć.
Wyszłam z sali, ściągając rękawiczki i walcząc z sobą. Spojrzałam w ostre światło aby tylko się nie rozpłakać. Sterylną szczoteczką raz po raz maltretowałam swoje dłonie, aby tylko zapomnieć o bólu który rozkwitał w mojej duszy. Po chwili dołączył do mnie Olszewski, przydzielając mi kolejne zadanie – miałam powiadomić bliskich pana Tomasza.
Opuściłam blok, zupełnie wypompowana. Skierowałam swe kroki do poczekalni, ściągając po drodze czepek, o którym wcześniej zupełnie zapomniałam. Wcisnęłam go do kieszeni spodni, po czym pchnęłam drzwi. W środku było kilka rodzin; jedne trzymały się na uboczu, inne w większych grupach, wspierając się wzajemnie. Wszyscy oczekujący, jak na skinienie magicznej różdżki, wstali gdy tylko przekroczyłam próg. W ich oczach malował się niepokój. Każdy z osobna oczekiwał wieści, w duchu modląc się o te dobre.
– Kto z państwa czeka na informację o panu Tomaszu Janiszewkim?
Podeszła do mnie młoda kobieta, nie wyglądająca na wiele straszą od mnie; za rękę ściskała mężczyznę, w podobnym wieku. Serce zaczęło mi ciążyć; miałam wrażenie jakby zamieniło się w wielką betonowa kulę, która zaraz pociągnie mnie na dno rozpaczy. Odwróciłam się lekko; nie myliłam się – za przeszkloną szybą stał Olszewski, tylko czekając na moją porażkę. Wzięłam głęboki oddech, nie chcąc dać mu takiej satysfakcji. Cichym głosem przekazałam kobiecie okropne wiadomości. Z każdym słowem jej oczy coraz bardziej wypełniały się łzami. Gdy skończyłam, powiedziała jedynie krótkie dziękuję, po czym ukryła twarz w połach koszuli swojego partnera. Gdy wychodziłam, rzuciłam im jeszcze jedno spojrzenie; on głaskał ją po włosach, szepcąc coś do ucha.
Marian rzucił mi zawistne spojrzenie; nie sądził, że podołam. Odesłał mnie na ostry dyżur, informując, że on idzie się położyć i gdyby spotkało nas coś poważniejszego niż szycie, mamy go natychmiast wzywać. Po drodze przetarłam jedynie oczy, nie zwracając większej uwagi na głód, czy pragnienie.
Kolejne kilka godzin spędziłam na szyciu i sprzątaniu wymiocin. Po głowie wciąż odbijało mi się usłyszane wcześniej „dziękuję”; było ono zdecydowanie ostatnią rzeczą, której się spodziewałam. Po izbie krzątała się jeszcze Ewa, momentami sam Olszewski, a także rezydent ortopedii, zajmujący się wszystkimi złamaniami i zwichnięciami. Ten miał zdecydowanie najcięższą robotę.
Ponownie tej nocy zadzwonił pager. Wybiegłam przed szpital, jednak karetka wciąż była w drodze. Na dworze panował straszny ziąb, dlatego też przebierałam z nogi na nogę. Zerknęłam na zegarek – dochodziła czwarta trzydzieści nad ranem. Dopiero ta czynność uświadomiła mi jak bardzo jestem wyczerpana. Karetka gwałtownie podjechała pod same drzwi. Na noszach, które z niej wyciągnięto znajdował się malutki chłopiec, co najwyżej pięcioletni. Nie pomyliłam się; mały Piotruś miał zaledwie cztery latka.
Jego malutkie usteczka były całkiem sine. Poza tym, wyglądał jak gdyby słodko spał. Emocje wzięły górę. Takie małe dziecko było dla mnie kompletnym szokiem; cała moja niewielka wiedza zdawała się kompletnie wyparować. Nic nie przychodziło mi do głowy; nawet najdrobniejsza sugestia. Byłam otępiała, dopiero krzyk sanitariusza sprowadził mnie do pionu. Drżącymi rękoma przyłożyłam zimny stetoskop do białej skóry na piersiach chłopca. Gdy zdałam sobie sprawę z tego, iż nie słyszę kompletnie nic, zamarłam. W słuchawkach panowała głucha cisza, a ja nie byłam w stanie się ruszyć. Nie byłam w stanie uratować tego dziecka.
Do gabinetu momentalnie wpadł Olszewski. Gdy zobaczył w jakim jestem stanie momentalnie odsunął mnie od noszy.
– Wynoś się – wychrypiał po chwili. Wyrwana z otępienia, chwiejnym krokiem wyszłam z pokoju. W głowie mi tętniło, czułam się, jakbym zaraz miała się przewrócić i już nigdy więcej nie wstać. Gdzieś w tyle głowy, niczym mantrę, słyszałam zdanie wypowiedziane przez Krakena. Zastanawiałam się co miał na myśli; czy jedynie tamten moment, czy też w ogóle szpital. Wolnym krokiem skierowałam się w stronę dyżurki, celem zdobycia jedynej rzeczy, która była w stanie w tej chwili, choć trochę postawić mnie na nogi.
Włączyłam ekspres, w międzyczasie spłukując sobie twarz zimną wodą. Poczułam się odrobinę lepiej, choć i tak marzyłam jedynie o tym aby znaleźć się w ciepłym łóżku. Tęsknym wzrokiem spojrzałam na stojącą nieopodal kanapę, tłumiąc w sobie pragnienie położenia się na niej i zamknięcia oczu, choćby i na głupie pięć minut. Czajnik elektryczny zaczął lekko się kolebać, po czym buchnął parą i lampka informująca o podgrzewaniu wody zgasła. Byłam tak rozkojarzona, że kompletnie zapomniałam o przygotowaniu mieszanki; zdałam sobie z tego sprawę dopiero w momencie gdy zanurzyłam usta w słodkim wrzątku. Zdezorientowana smakiem, spojrzałam do wnętrza naczynia – płyn był przeźroczysty. Westchnęłam, kierując się do umywalki, gdzie wylałam ciecz Już miałam nasypać do kubka dwie łyżeczki zmielonej kawy, gdy usłyszałam rozdzierający krzyk wzywający pomocy.
Nieomalże instynktownie wybiegłam z dyżurki kierując się w stronę hałasu, który nagle ucichł, tak niespodziewanie, jak się zaczął. Niestety w szpitalu zazwyczaj nie był to dobry znak. Krzyk ponowił się, przez co udało mi się dotrzeć do jego źródła. Pan Karol leżał bezwładnie na szpitalnym łóżku, dłonie trzymając w okolicy serca; mężczyzna był jedynie na obserwacji po pierwszym zawale. Jednak to nie on krzyczał, był to inny pacjent z którym dzielił salę .
– Pani musi mu pomóc! – krzyknął do mnie, gdy tylko przekroczyłam próg.
W tym momencie, do sali wpadła jednak z pielęgniarek, również wezwana przez pana Romana. Badam puls pacjenta, ale nie jestem w stanie wyczuć co jest nie tak.
– Wezwijcie Olszewskiego! – krzyczę, gdy sinusoida staje się dziwnie nieregularna. Migotanie komór, przebiega mi przez myśl. – Wezwijcie Olszewskiego! – ponawiam swoją prośbę, tym razem głośniej.
– Ale doktor teraz operuje – odparła, wybiegając. Masaż serca wykonuję nieomalże automatycznie; moje ruchy są płynne i wyćwiczone. Biorę głęboki oddech, starając się zebrać myśli.
– Ile jest już nieprzytomny? – pytam drugiego pacjenta.
– Nie wiem – odpowiada zdenerwowany w momencie, w którym pielęgniarka przybiega z defibrylatorem. Oddech mi przyspieszył; spojrzałam na nią przerażona, jakby ponownie prosząc o to, żeby wezwała pomoc.
– Na co czekasz, Nadziejo? – ponagliła mnie. – Wiesz, że nie ma wiele czasu!
– Ale ja jeszcze nigdy tego nie robiłam! – krzyczę, ona jednak zapewnia mnie, że mi pomoże. Biorę głęboki wdech, wysłuchując podpowiedzi siostry; przykładam „łyżki” w odpowiednich miejscach na ciele pacjenta. Strzelam; czuję dziwne mrowienie na całym ciele.
Niemożliwe, żeby wystrzelił do tyłu – przebiega mi przez myśl, na ułamek sekundy przed uderzeniem głową o posadzkę. Ogarnia mnie wszechobecna ciemność.

– Czas zgonu… Piąta zero siedem. 

4 komentarze:

  1. Bardzo podoba mi się Twój styl. Taki lekki i w ogóle. Czytało się szybko, ale sam sens rozdziału nieco mnie zasmuca. Bo tak naprawdę nie zauważamy tego, jakie ci wszyscy pracujący w szpitalach lekarze przeżywają piekło każdego dnia. Pacjenci umierają na stole lub po prostu jest już za późno. Aż szkoda mi się ich robi... Patrząc na umierającego człowieka na pewno nie jest przyjemnym uczuciem i dlatego jestem pod wrażeniem, jak to wszystko oddałaś. Naprawdę. Padam na kolana przed twoimi zdolnościami.
    Intryguje mnie końcówka. Może to ja nie zrozumiałam, ale w sumie nie wiadomo, kto zginął. W przedostatnim akapicie jasno stoi, że kobieta uderza głową o posadzkę. Pytanie tylko, kto zginął - bohaterka czy mężczyzna potrzebujący pomocy?
    Już nie mogę doczekać się kolejnego rozdziału.
    Pozdrawiam, dodaję do obserwowanych, Wellesie.

    w-klatce-zmyslow

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuje niezmiernie za miłe słowa. Ten rozdział miał być taki odrobinę melancholijny, skłaniać do myślenia i oddawać dwojaki charakter pracy w szpitalu. Cieszę się, że udało mi się go przelać na papier.

      W zasadzie, trochę miało tak być, ale w rozdziale znajduje się pewna sugestia co do tego, kto umarł. Spójrz na tytuł i przeczytaj go DOSŁOWNIE.

      Co do kolejnego rozdziału - na tym blogu publikuje głównie miniaturki, lub krótkie serie; wpisy pojawiają się niezwykle nieregularnie. Jeśli jednak interesowałoby Cię opowiadanie spod mojej klawiatury, zapraszam na hogwart-memories - link znajduje się u góry strony.

      Dziękuję za komentarz i pozdrawiam gorąco.

      Usuń
  2. Ojejku jakie to cudne !

    Jak obiecałam zajrzałam też na tego bloga. Nie przypuszczałam, że tak mnie zaskoczysz. Pozytywnie oczywiście. Domyślałam się, że będzie to dobre, ale nie że aż tak. Na prawdę brak słów.

    Fajne jest to, że umiesz pisać na tak różne tematy. Wpasować się w każdą sytuację i oddać przy tym to, co najważniejsze. Ja chyba tak nie potrafię.

    Co do konkretnie tego rozdziału - najlepszy. Matko to jest tak cholernie dobre, że aż nie wiem, co napisać. W taki prawdziwy i jednocześnie smutny sposób ukazuje to co się dzieje w szpitalach. W tak krótkim opowiadaniu potrafisz skłonić do refleksji i głęboko poruszyć.

    Końcówka to po prosu mistrzostwo. Niby dwuznaczna i chwilę zajeło mi zrozumienie wszystkiego, a kiedy dotarł do mnie sens tytułu zwyczajnie zaniemówiłam.
    Arcydzieło.

    Anita.


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja zaniemówiłam, gdy przeczytałam ten komentarz. Naprawdę, zbyt wysoko mnie cenisz. Mimo wszystko, niezmiernie dziękuje :)

      Pozdrawiam gorąco,

      Usuń

Obserwatorzy