Jak widać, trochę uporządkowałam na blogu. Może to mnie zmotywuje do częstszego wpadania tutaj.
Coś około-recenzji książki Alexandry Bracken „Mroczne umysły”. Choć w zasadzie do recenzji to temu daleko. Raczej kilka luźnych przemyśleń, zgrzytów powieści, które wyłapałam podczas czytania. Ten kawałek tekstu można znaleźć równiż pod adresem: [link].
Mam bardzo mieszane uczucia co do tej książki. Niby kreacja
bohaterów jest niezła, jak na literaturę YA, ale świat przedstawiony leży.
Rozumiem, że historię poznajemy z punktu widzenia bohaterki, ale i tak, jak dla
mnie, zbyt wiele w niej luk. Bo niby jak miałby funkcjonować świat w sytuacji
wykreowanej przez autorkę? Kiedy młode pokolenie zostaje zdziesiątkowane przez
tajemniczą chorobę OMNI, a zdecydowana większość (jeśli nie wszyscy, bo tego
nie potrafiłam wywnioskować z treści) zostaje obdarzona tajemniczymi
umiejętnościami, których boją się dorośli, dlatego wszystkich zamykają w
obozach, gdzie w każdej chwili są pilnowani. W zamkniętych placówkach panuje
ostra dyscyplina, dziewczynki praktycznie wcale nie mają kontaktu z chłopcami
(jakoś nie widać szans na kolejne pokolenie), a co mnie chyba najbardziej
uderzyło, nie poświęcają ani chwili na naukę. I w jaki sposób miałoby funkcjonować społeczeństwo, jeśli dorosłe pokolenie
odejdzie?
A przecież Zieloni, którzy przede wszystkim
świetnie radzą sobie z liczbami i często miewają pamięć fotograficzną spokojnie
mogliby wrócić do społeczeństwa. Przynajmniej ja nie
widzę w nich większego zagrożenia. No bo co mi zrobi taki nastolatek, który przykładowo
potrafi całkować? Chyba że Zieloni posiadają jeszcze inne ukryte talenty, o
których autorka nas, czytelników nie poinformowała.
Do tego należy dodać również fakt, który
niezmiernie mnie rozbawił, a mianowicie – zarówno OMNI, jak i psi, dotyka prawie
(z drobnymi, pojedynczymi wyjątkami) wyłącznie społeczności Amerykanów! Magia. Choroba, która najprawdopodobniej przenosi się jakąś drogą,
czy to przez powietrze czy kontakt z zarażonym, jest na tyle inteligentna, że
nie przekracza granic. Jak już pisałam, z drobnymi wyjątkami w postaci
zagubionych bakterii/wirusów, które może nie zrozumiały znaków.
Tego kim tak naprawdę jest Uciekinier, domyśliłam
się już przy pierwszej wzmiance o nim. Do tego od
samego początku jego prawdziwe motywy zdają się zasmradzać tą sielankę i
przyznam, że naiwność Ruby, po całym dystansie i niepewności, jaką serwowała
nam w pierwszej części powieści, trochę mnie zawiodła. Myślałam, że jest
bardziej świadoma tego, co Uciekinier potrafi dokonać.
A czas, który główna bohaterka spędza w obozie,
jak dla mnie zbyt obrobiony z emocji. I chyba zbyt mało
miejsca mu poświęcono, skoro główna bohaterka spędziła tam aż sześć lat.
„Mroczne umysły” w ostatecznym rozrachunku trochę
mnie zawiodły. Spodziewałam się czegoś dobrego jak na
literaturę YA, a dostałam coś, przez co ciężko mi było przebrnąć. W zasadzie
dopiero ostatnie kilkadziesiąt stron wciągnęło mnie na tyle, że nie mogłam się
oderwać. I te same kilkadziesiąt stron zachęciło mnie do sięgnięcia po kolejny
tom. Myślę, że gdyby powieść
zakończyła się inaczej, raczej bym sobie odpuściła czytanie całego cyklu.
I na koniec dodam jeszcze, że porównywanie tej
pozycji do „Igrzysk Śmierci”, jest jak dla mnie dużym nieporozumieniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz